Você está na página 1de 16

NAJWIĘKSZE

NAJWIĘKSZE
GŁUPSTWO
GŁUPSTWO
WWOCZACH
OCZACHŚWIATA
ŚWIATA
Zarejestruj się na stronie
www.vocatio.com.pl
jako odbiorca naszego newslettera,
a będziesz otrzymywał informacje o nowościach, zniżkach
i specjalnych promocjach przygotowanych dla naszych Klientów.
Możesz oczekiwać zniżek nawet o 20–50%
od ceny detalicznej.
Joanna Śliż

NAJWIĘKSZE
NAJWIĘKSZE
GŁUPSTWO
GŁUPSTWO
WWOCZACH
OCZACHŚWIATA
ŚWIATA

NAJWIĘKSZE Oficyna
Oficyna Wydawnicz
Wydawnicza
VOCATIO
VOCATIO

GŁUPSTWO
W OCZACH ŚWIATA

Oficyna Wydawnicza VOCATIO


Warszawa Oficyna W
VOCA
Redakcja:
Anna Palusińska

Korekta:
Bożena Hryciuk

Redakcja techniczna:
Małgorzata Biegańska-Bartosiak

Projekt okładki:
Jerzy Sobota

Zdjęcie na okładce:
www.pixabay.com
DarkWorkX/Dorothy (road-3478977.jpg)

Copyright for the Polish edition © 2019 by Oficyna Wydawnicza VOCATIO.


All rights to the Polish edition reserved.

Większość cytatów biblijnych zaczerpnięto z nieopublikowanego


Nowego Przekładu Dynamicznego (NPD)
za zgodą Wydawnictwa NPD © 2018 by Wydawnictwo NPD.

Wszelkie prawa do wydania polskiego zastrzeżone.


Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,
fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie,
ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
W sprawie zezwoleń należy zwracać się do:
Oficyna Wydawnicza VOCATIO
02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1
e-mail: vocatio@vocatio.com.pl
Redakcja: tel. 504 793 694
Dział handlowy: tel. 508 091 946
e-mail: handlowy@vocatio.com.pl
Księgarnia internetowa:
e-mail: sklep@vocatio.com.pl
www.vocatio.com.pl

ISBN 978-83-7829-288-3
WSTĘP

W róciłam do pracy po kilkumiesięcznej przerwie.


Każdy nauczyciel po wakacjach musi na nowo
rozgrzać swoje zawodowe mięśnie, przyszedł czas i na
moją rozgrzewkę. Tym razem była ona lekka i  przy-
jemna. Zaledwie piętnastu studentów, poziom średnio-
zaawansowany, a  grupa w  poprzednim semestrze so-
lidnie przetrzepana przez świetnego anglistę.
Czas się przedstawić, objaśnić podręczniki, no
i  za chwilę moja ulubiona część pierwszych zajęć:
lodołamacze. Już szykuję sprawdzone gry, rozdzielam
na zespoły, rozdaję kolorowe karteczki, które wycina-
łam przez pół nocy, no i oczywiście gimnastykuję język,
starając się poprawnie wymówić wszystkie imiona.
Niestety moja ekscytacja nie jest zaraźliwa: jakoś nie
chce się rozpanoszyć po sali i udzielić innym. Przera-
żone twarze słuchaczy jak żelazne tarcze skutecznie
odpierają cały mój entuzjazm.
Ale to nic, zwyciężymy! Nie raz już stoczyłam bi-
twę ze stresem moich speszonych studentów. Owszem,
zdarzyło mi się parę razy polec na polu walki, ale na
początku mojej kariery nauczycielskiej, z  biegiem lat
jakoś coraz łatwiej odnosić zwycięstwo.
Kiedy atmosfera robi się coraz luźniejsza, pojawia-
ją się pierwsze uśmiechy i nieśmiałe pytania, wkracza

5
kolejny przeciwnik ‒ tym razem kobieta, średniego
wzrostu, lekko przygarbiona i drobnej postury, od stóp
do głów ubrana w wielowarstwowy czarny strój. W rę-
kach trzyma nowo zakupione podręczniki, które lekko
jej się wyślizgują, bo rzeczywiście niełatwo utrzymać
stos książek w żorżetowych rękawiczkach. Jej wyszep-
tane „Hello”, które, o dziwo, przedostało się przez war-
stwy muzułmańskiego hidżabu, potwierdziło, że jest
sprzymierzeńcem zestresowanych.
Takich podszytych strachem, skrępowanych, ko-
biet i mężczyzn miałam sporo na polu nauczycielskiej
walki w  ciągu ostatnich lat pracy na jednej z  uczelni
w  Kansas City. Niektórzy z  Somalii, inni z  Iraku, jesz-
cze inni z Sudanu, Iranu czy Arabii Saudyjskiej. Łączy
ich jedno: muzułmanie od pokoleń, słowem, czynem
i ubiorem wierni swojemu wyznaniu. Większość z nich
to ludzie pokorni, sumienni, bardzo życzliwi, zupełnie
inni od stereotypów propagowanych przez media. Ani
razu dotychczas nie spotkałam wśród nich pogromcy
chrześcijan czy zagorzałego terrorysty.
A jednak nam, żyjącym zachodnimi wartościami,
ubierającym się w  wygodne ciuchy, łatwo postrzegać
ich jako ludzi w pewnym sensie „dziwnych”, czy wręcz
patrzeć na nich z politowaniem, że wielu z nich męczy
się, nosząc hidżaby czy burki. Ich perspektywa jest
inna, ale my mamy przekonanie, że przecież można
lepiej, wygodniej, łatwiej. No i  te posty, modlitwy na
klęczkach pięć razy dziennie ‒ dla nas nie ma to żadne-
go sensu. To, co dla nich jest tradycją, religią i najwyż-
szą wartością, nam często wydaje się czystą głupotą.

6
Ja sama często łapię się na tym, że patrzę na nich
z góry. Bo moja religia jest przecież lepsza. Ja nie mu-
szę się „dziwnie” ubierać, odmawiać modłów w trakcie
przerw, żeby Bóg zwrócił na mnie uwagę. Mój Bóg jest
miły, przychylny, łagodny, nie wymaga, żebym ubierała
się w spódnice po kostki.
Moja religia ma sens. Nie ma w niej dżihadu. Woj-
ny krzyżowe to ciemna plama na naszej historii, ale
teraz chrześcijaństwo jest bezpieczne i spokojne. Taka
religia ma sens – może nikomu zbytnio nie pomaga, ale
na pewno nie szkodzi.
I wszystko byłoby pięknie i  kolorowo, gdyby nie
fakt, że to właśnie chrześcijaństwo, a  nie żadna inna
religia w  Biblii, nazwane jest „głupstwem dla świata”
(1 Kor 1,18). Więc co jest nie tak? Czy Apostoł Paweł
się pomylił? Dlaczego tak łatwo jest nam postrzegać
inne wyznania jako „głupie”, a  własne jako to jedyne,
które ma sens?
To pytanie nurtuje mnie od lat. Nie, wcale nie pró-
buję nikogo przekonywać, że inne wyznania są lepsze.
Jestem chrześcijanką od lat i nie zamierzam tego zmie-
niać. Ale po wielu zmaganiach, pytaniach i poszukiwa-
niach muszę przyznać rację Apostołowi Pawłowi: „na-
uka krzyża” rzeczywiście jest dla świata głupstwem.
Nieważne, czy przyjrzymy się jej z prawej, czy z lewej
strony – przesłanie Ewangelii dla świata nie ma w so-
bie za grosz logiki. Natomiast to „głupstwo” nauki Krzy-
ża zdecydowanie ma moc wywrócić moje i twoje życie
do góry nogami.
ROZDZIAŁ 1

SZOKUJĄCY BÓG
Czy Bóg rzeczywiście jest taki, jak myślimy?
Jakiego Boga znamy?

Zaskoczenie i zdziwienie są początkiem zrozumienia.


Ortega y Gasset

C zytanie z  Pierwszej Księgi Królewskiej, brzmi od


pulpitu młody ministrant lekko zachrypniętym
głosem. „Po poświęceniu świątyni Salomon tak się
modlił: Cudzoziemca, który nie jest z Twego ludu, Izra-
ela, a  jednak przyjdzie z  dalekiego kraju przez wzgląd
na Twe imię… odchrząkuje i lekko pociąga nosem… Gdy
przyjdzie i  będzie się modlić w  tej świątyni, Ty w  Nie-
bie, miejscu Twego przebywania, wysłuchaj i  uczyń to
wszystko, o co ten cudzoziemiec będzie do Ciebie wołać.
Z boku ołtarza siedzi zamyślony ksiądz, po raz
dziesiąty recytując w  głowie fragment kazania, które
za chwilę wygłosi. Ma doświadczenie, więc z tremą już
się dawno temu rozprawił. Zresztą głoszenie kazań to
jego pasja, we wczesnej młodości zdecydował, że chce
służyć Bogu i mimo wielu wyzwań i wyrzeczeń, wciąż
sprawia mu to wielką radość.

8
Kościół jest pełen ludzi, jak zwykle na niedzielnej
mszy o 11:00. To najlepsza pora, bo człowiek może się
wyspać po sobotniej biesiadzie u znajomych, a później
od razu jechać na obiad do teściów.
Zygmunt siedzi z  żoną w  środkowej ławce. Zofia
to zaradna kobieta, dobrze gotuje, codziennie prasuje
mężowi koszule do pracy. Kiedyś miała zgrabną figu-
rę, ale po trójce dzieci nigdy nie udało jej się wrócić do
swojej dawnej wagi, a  i na brak apetytu nie narzeka.
Mąż pracuje w  firmie produkującej części do ciągni-
ków. Niech wszystkie narody ziemi poznają Twe imię dla
nabrania bojaźni przed Tobą. Zygmunt słucha i jedno-
cześnie przygląda się obrazom, w które się wpatrywał
od dziecka. Ten Jezus na krzyżu kiedyś wydawał mu się
barwniejszy. Teraz jakby wyblakł i spływająca po nim
krew jakoś dziwnie zbrązowiała. „Pewnie dawno nie
malowali, a  może po prostu się zakurzył”, myśli Zyg-
munt.
Poczciwy z  niego człowiek, pracuje ciężko, bo
utrzymanie dwóch synów na studiach w  Krakowie to
ogromny koszt, a  i córka zaraz wyfrunie z  domu, bo
w tym roku robi maturę. Zygmunt miał spółkę ze swo-
im sąsiadem i całkiem nieźle im szło, póki nie podpisali
umowy z  francuską firmą. Wtedy się wszystko rozle-
ciało. Powiadają, że jak nie wiadomo o  co chodzi, to
chodzi o  kasę. Do dziś nie odzywają się do siebie, bo
Wiesiek go okantował.
W pierwszym rzędzie siedzą dzieci komunijne, bo
w ubiegłym tygodniu w parafii była komunia. Grzecz-
ni jak aniołki trzecioklasiści w  skupieniu słuchają

9
czytania i nawet z natury ruchliwi chłopcy są spokoj-
ni. Niech też wiedzą, że Twoje imię zostało wezwane
nad tą świątynią, którą zbudowałem. „Oto Słowo Boże”,
kończy ministrant i wraca na swoje krzesełko, potyka-
jąc się o brzeg czerwonego dywanu. „Bogu niech będą
dzięki”, odpowiadają wierni, podążając wzrokiem już
nie za przeziębionym ministrantem, a za dziewczynką
w  białej szyfonowej sukience, która odważnie kroczy
w  kierunku ambony. Trzymając karteczkę w  jednej
ręce, drugą próbuje dosięgnąć mikrofonu ‒ roztargnio-
ny ministrant zapomniał obniżyć statyw.
Całemu światu głoście Ewangelię, słychać delikat-
ny głosik. Niewinność dziewczynki jest uderzająca, i to
nie tylko z powodu jej białej sukienki czy konwaliowe-
go wianuszka. Coś emanowało z głębi niej i rozświetla-
ło jej okrągłą buzię.
Nagle z ławki z boku wstaje kobieta w czerwonej
sukience, trzymająca w ręku aparat, i energicznym kro-
kiem kieruje się prosto do ołtarza. „Pewnie to dumna
mama dziewczynki”, myśli Zygmunt, który po dokład-
nym przestudiowaniu zakurzonego krucyfiksu przesu-
nął wzrok na damę w czerwieni.
Tak upływa kilka, a może kilkanaście minut. Wy-
bujała wyobraźnia przenosi Zygmunta gdzieś daleko
w  przestworza i  dopiero ksiądz Marek sprowadza go
na ziemię.
Słowa Ewangelii według Świętego Łukasza, czyta
kapłan, co chwilę poprawiając lekko zsuwające mu się
na nos okulary. A  kiedy zakończył to nauczanie, wró-
cił do  Kafarnaum. W  mieście tym stacjonował pewien

10
centurion, którego niewolnik zapadł na zdrowiu i  był
w  ciężkim stanie. Wszystko wskazywało na to, iż nie-
długo  umrze. Ponieważ centurion bardzo cenił tego
niewolnika, więc gdy tylko usłyszał o  Jezusie, posłał
do Niego kilku znamienitych Żydów z prośbą, by zechciał
On przyjść i uratować jego sługę (Łk 7,1-3 NPD).
Kościół jest wypchany po brzegi, msza o  11:00
jest najbardziej popularna. Księdza Marka dobrze się
słucha. Zawsze ożywiony i  ciepło się odnosi do ludzi.
Nawet jak się go spotka w  sklepie, to uśmiechnięty,
przyjazny i zagadać z nim można.
Podczas gdy jedni uważnie słuchają, inni rozmy-
ślają o tym, co ugotować na obiad, a jeszcze inni o tym,
skąd wezmą pieniądze na zapłacenie za gaz w  tym
miesiącu. Tylnymi drzwiami wbiega do kościoła wyso-
ki mężczyzna w  dżinsach i  śnieżnobiałej, lekko wy-
gniecionej lnianej koszuli. Przepychając się przez tłum,
zaczyna krzyczeć na całe gardło: „Gdzie jest mój dom?
Mój dom?”.
Wystraszony tłum robi mu miejsce, a on podnosi
ręce do góry, potrząsa głową, na jego twarzy pojawia
się gniew. Ludzie wytrzeszczają oczy ze zdziwienia,
niektórzy marszczą czoła z pogardą, a ci bardziej prze-
rażeni zaczynają uciekać. Po chwili mężczyzna klęka na
posadzce, łapie się za włosy i zaczyna wydawać dziwne
dźwięki, jakby płakał czy zawodził: „Mój doooooooom”.
„Ewidentnie jakiś szaleniec. Czy jest tu jakaś
ochrona?”, myśli Zygmunt. „Trzeba przecież natych-
miast zadzwonić po policję”. Ludzie już wyciągają ko-
mórki, kilku robi zdjęcia, żeby je wrzucić na fejsa. „To

11
pewnie jakiś psychicznie chory. Niech ktoś go złapie,
zatrzyma”. Lecz lament „Mój dom…” cały czas roznosi
się po kościele jak wyjący alarm. Krzysiek, kolega Zyg-
munta, rzuca się na intruza od tyłu, ale nie daje rady. Za
chwilę próbuje także i Zdzisiek, ale ląduje na posadz-
ce jak porażony prądem. Ten facet w białej koszuli jest
chyba nietykalny. Teraz idzie prosto do księdza Marka,
który jak skamieniały, bez słów, cały czas podtrzymuje
wskazującym palcem swoje okulary. Jednak tajemni-
czy mężczyzna skręca w prawo i kieruje się wprost do
trzeciej ławki. Niczym wyćwiczony zapaśnik unosi ją
jedną ręką do góry. „Mój doooooooom”, znowu krzyczy.
Ławka przewrócona. Kowalscy całą rodziną gruchnę-
li na lastrykową posadzkę, najpierw Maryśka, później
Wiesiek, a na końcu ich dwunastoletni Bartek. „Oj, czy
oni przypadkiem sobie czegoś nie złamali?”, zastana-
wia się Zygmunt.
„Rany boskie, co się dzieje! Niech ktoś tu zrobi
porządek”, Zygmunt łapie się za głowę. Nagle kolejne
zamieszanie, tym razem w prawym skrzydle. „To nie-
możliwe, ja widzę. Słuchajcie, ja widzę!”, krzyczy z nie-
dowierzaniem Łukasz, stojący tuż przy konfesjonale.
W  ubiegłym roku miał wypadek samochodowy i  zu-
pełnie stracił wzrok. „O cholera, ja naprawdę wszystko
widzę!!!”, woła, przecierając z  niedowierzaniem oczy.
Wszyscy odwracają głowy w kierunku Łukasza. „O co
tu chodzi?”, dziwi się Zygmunt.
Jeszcze nie ustało zamieszanie wokół Łukasza,
a tu nagle słychać Magdę, która zawsze na mszy siedzi
w  lewym skrzydle, bo tam najwygodniej zaparkować

12
wózkiem inwalidzkim. „Aaaaaaa… moja noga, moja
noga…”. W  dzieciństwie miała amputowaną nogę i  od
lat jest niepełnosprawna. „Moja noga rośnie!”, krzyczy
z niedowierzaniem dziewczyna. Jej prawa nogawka od
spodni, przyfastrygowana i podwinięta pod spód, rze-
czywiście zaczęła się wypełniać. „To niemożliwe!”.
Słychać już syreny policyjne. „Zaraz przywrócą
tu ład. To chyba jakiś film, to się nie dzieje naprawdę”,
rozważa Zygmunt. „Ale zaraz, zaraz, a  gdzie jest ten
szaleniec? Gdzie on się podział? Czyżby uciekł? Scho-
wał się za jakimś filarem?”. Wbiega trzech uzbrojonych
policjantów, przeszukują kościół. Ludzie rozglądają
się w  poszukiwaniu opętanego mężczyzny. „Przecież
przed chwilą tu był, przed sekundą”, słychać poszep-
tywanie tłumu. Jedynie dzieci komunijne w pierwszym
rzędzie jakoś dziwnie nie reagują na to całe zamiesza-
nie. Siedzą nadal grzecznie w  ławkach, jakby nic nie
słyszały i  nie wiedziały, co się dzieje dookoła. Śmieją
się, rozmawiają jakby nigdy nic. „Zaraz, ale kto siedzi
przy nich i z nimi rozmawia? Spójrz! Jedna mała dziew-
czynka właśnie rzuciła mu się na szyję. A on ją przytu-
lił. No nie, to przecież ten szaleniec w białej koszuli! To
wszystko chyba mi się śni”, myśli Zygmunt. „Co tu jest
grane?”.
Ta historia rzeczywiście miała miejsce. Może w in-
nym czasie, okolicznościach i  w nieco innych ‒ mniej
polskich ‒ realiach. Ale ów „szaleniec” z tej opowieści
wcale nie jest wytworem mojej wyobraźni, która bywa
wybujała. Nie jest aktorem filmowym ani żadną po-
stacią z  bajki, chociaż często jest tak przedstawiany.

13
Ta historia to moja współczesna adaptacja fragmentu
Ewangelii Mateusza w  nieco bliższym nam kulturo-
wo kontekście1. A główny bohater to sam Jezus. Jezus,
który zszokował wszystkich przebywających wte-
dy w  świątyni, przewracając stoły, wyganiając prze-
kupniów, uzdrawiając chorych i  tłumacząc: „Czyż nie
jest napisane, że mój dom będzie domem modlitwy,
wy zaś czynicie z  niego miejsce rozboju” (Mt 21,13
NPD).
Różnica jest taka, że Jezus, o którym słyszymy dziś
– czy to w  kościele katolickim, czy w  kościołach pro-
testanckich ‒ nie szokuje nas, a przytoczony fragment
z Ewangelii Mateusza wydaje się nam dobrze znany.
Nie wiem jak ty, ale ja przyzwyczaiłam się, że Jezus
to postać historyczna, temat niedzielnego kazania albo
główny bohater kreskówki dla dzieci, którą w  święta
puszczają w telewizji. No i jeszcze w okolicach grudnia
kojarzy mi się z dzidziusiem z kartki bożonarodzenio-
wej, który ‒ mimo mijających lat ‒ jakoś o  dziwo nie
wyrasta z pieluch. Taki Jezus to Jezus dla nas wygod-
ny, bezpieczny, przewidywalny. Celebryta starożytno-
ści, który wprowadził kilka ponadczasowych zasad,
ale poza tym mało pasuje do mojego otoczenia i  nie-
wiele ma wspólnego z  moją codziennością. Jakiś ele-
ment dziecięcej układanki, który zdecydowanie nie
przystaje do puzzli współczesnego świata, jego tren-
dów, wyzwań i  problemów. Symbol jakiegoś bóstwa
w  przestworzach, które niespecjalnie jest zaangażo-

1
Mt 21,12-16.

14
wane w  świat, który rzekomo stworzyło. Tyle jest na
świecie cierpienia, tragedii, niesprawiedliwości, że
wiara w jakiegoś Boga, który podobno kocha i troszczy
się o ludzi, wydaje się infantylna.
A co, jeżeli On jest zupełnie kimś innym niż Jego
obraz, który w moim umyśle i sercu stworzyła kultura,
telewizja, moje doświadczenia? A  co, jeżeli Jezus dziś
przyszedłby do mojego kościoła i wcale nie stanąłby na
ambonie, ale przyniósłby na przykład kij baseballowy
i zaczął przewracać ławki czy krzesła? Taki Jezus był-
by dla mnie szokujący. Co prawda już nie sprzedajemy
gołębi w naszych kościołach, zborach czy salach modli-
twy, ale chyba wielu z nas musi przyznać, że podczas
niedzielnego nabożeństwa lub spotkania modlitewne-
go więcej w naszych głowach kalkulacji, handlu i prze-
liczeń niż „modlitwy za wszystkie narody”.
Jak napisał Matthew Henry: Jeśli Chrystus przy-
szedłby do swojego kościoła… ile codziennych zachowań
spod płaszcza religijności zaliczyłby do tych, które prak-
tykuje się raczej w  jaskini zbójców niż w  domu modli-
twy1 [tłum. Autorki].
Jakbym się zachowała, gdyby w niedzielę podszedł
do mnie Jezus i bez pardonu przewrócił moje krzesło?
Czy dla takiego Jezusa byłoby w ogóle miejsce w moim
kościele, moim życiu, a nawet w mojej wyobraźni?
A co, jeżeli przewracając krzesło czy ławkę, przy
okazji uzdrowiłby mnie z  jakiejś nękającej mnie cho-

1
Matthew Henry’s Commentary: http://biblehub.com/com-
mentaries/mhc/matthew/21.htm.

15
roby, na przykład cukrzycy, reumatyzmu czy padaczki?
Czy to w ogóle do pomyślenia, że Jezus to ktoś, kto wie
o mnie wszystko i, co więcej, zależy Mu na mnie?
A jeśli okazałoby się, że w  rzeczywistości Jezus
jest tak sympatyczny i  przyjazny, że wszystkie dzieci
z okolicy rzucają się Mu na szyję? Jakoś trudno byłoby
pomieścić tych trzech różnych Jezusów w moim ogra-
niczonym umyśle.
A jednak obecnie postrzegany Jezus jakoś zdecy-
dowanie bardziej mieści się w ramkach, w które wpa-
sowała go moja kultura i otaczający mnie świat. Nikogo
nie gorszy, nie szokuje, nie wywraca niczyich foteli. Na
nikim zbytnio Mu nie zależy, z nikim nie chce mieć kon-
taktu. Chyba trzeba byłoby być idiotą, żeby komuś ta-
kiemu rzucać się w objęcia. Gdzieś tam wysoko w prze-
stworzach spokojnie przygląda się naszej nieustannie
pędzącej cywilizacji. Czy to ten sam Jezus, który cho-
dził po ziemi ponad 2000 lat temu?
Jak pisze Mike Bickle: Jezus nigdy nie był fanem
kultury popularnej. Kiedy chodził po Ziemi, głosił Ewan-
gelię, która była wyraźnie kontrkulturowa, a  dla więk-
szości Jego słuchaczy wręcz gorsząca. To, co religia bu-
dowała, On burzył. Obalał to, co podtrzymywała niewiele
znacząca tradycja1.
No więc, co się stało z  tym szokującym Jezusem
z  Ewangelii Mateusza? Dlaczego tak wypłowiał? Czy
bardziej stara się podążać za tym, co „trendy”?

1
Mike Bickle, God’s Answer to the Growing Crisis, Creation
House, Lake Mary, FL 2016, s. 51.

16

Você também pode gostar